piątek, 28 maja 2010

053. Moralne salto.

{Strachy Na Lachy - Pogrzeb króla}
Czuję się beznadziejnie. Przeżuta i wypluta razy sto. 
Kurwa.

edit: No i jednak mnie wyciągnęli z domu. Od razu lepiej.

wtorek, 25 maja 2010

052. Fuck yeah.

{Strachy Na Lachy - Piła Tango}
Mam wrażenie, że "Piły Tango" słuchałam jeszcze na Niebuszewie. I obawiam się, że dobrze mi się wydaje. Czyli wychodzi na to, że rok 2005 ukształtował mnie muzycznie. To cudownie.
W roku 2005 zaczęła się moja fascynacja tanz metalowym zespołem o dużo mówiącej nazwie - Rammstein. Akurat ten moment pamiętam bardzo dobrze. Czasy, gdy z moich słuchawek dwadzieścia cztery godziny na dobę wydobywały się dźwięki pieśni pod tytułem "Amerika", bardzo często do mnie wracają (jeszcze wtedy byłam w posiadaniu empeczy za trzy stówy, całe 128 Mb, które mogę kupić obecnie w kiosku w cenie puszki coli). Pamiętam również, jak na działce zaciągało się podprowadzonym babci mentolowym papieroskiem i w rytmach Red Hot Chili Peppers puszczało się dymki. Z mej pamięci nie wypadł również fakt, że w tym roku poznałam System of a down. Konsumowałam kotlety mielone i, przeżuwając jednocześnie kolejne kęsy, gapiłam się z fascynacją na ekran. Serj Tankian śpiewał, że "everybody's going to the party" i "have a real good time".
Fajno i zacnie. Pamiętam dosłownie wszystko. Oprócz tego dnia, kiedy pierwszy raz usłyszałam "Piłę Tango" i zadurzyłam się tak, jak nigdy jeszcze nie zadurzyłam się w żadnej piosence. To było wielkie uczucie, a ja mimo to nie pamiętam okoliczności pojawienia się tej, pięknej przecież, miłości.
"Piła Tango" była ze mną nieprzerwanie od momentu jej powstania. Ma się rozumieć, że na samym początku nie rozumiałam jej przekazu. W każdym razie zmieniałam odtwarzacze muzyki tak samo, jak zmieniałam ich zawartość (a częstotliwość tych czynności była zaiste wysoka), jednak jeden utwór zawsze w każdym z nich się znajdował. Tak, mowa o "Pile Tango".

Po co się tym wszystkim dzielę? Ano dlatego, że po jakimś czasie nie samą piosenką żyłam. Wzięłam się za płytę o tym samym tytule i oczywiście zakochałam się bez pamięci, wciąż nie zwracając uwagi na sens tekstów piosenek, które - co doszło do mnie dopiero później - odgrywały największą rolę.
Minęło pięć lat, a ja - po przekopaniu dyskografii takich zespołów jak Kult, Armia, Izrael itede, itepe - pozwoliłam sobie skonstatować, że żaden polski artysta (a paru, np. Brylewskiego czy Staszewskiego, naprawdę kocham) nie jest tak wspaniałym tekściarzem, jak Grabaż. Tekściarzem? Kurde, to POETA! Naprawdę jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło siedzieć tyle przed tekstem jakiejś piosenki i zastanawiać się, co autor miał na myśli. Mnie osobiście takie piosenki jak strachowe "Krew z szafy" czy pidżamowe "Bułgarskie centrum hujozy" zmuszają do myślenia i totalnej refleksji.

Kocham Rammstein całym sercem i jeszcze żadnego zespołu w całym moim siedemnastoletnim żywocie nie kochałam tak, jak ich, ale muszę przyznać, że choć Lindemanna również można nazwać poetą, nie ma podskoku do Grabaża. Ten facet naprawdę ma wielki talent.

niedziela, 23 maja 2010

051. Skromne wyjaśnienia, sypiący się grunt oraz ekstatyczna radość.

{Strachy na Lachy - Krew z szafy}
Chciałam napisać dość długą notkę, ale gdy zaczynam się wgłębiać w twórczość Grabaża, mam ochotę zapalić fajkę pokoju, zamknąć oczy i płynąć wraz z melodią wydobywającą się z moich zajebistych głośników firmy Creative. Dlatego też wszelkie myśli na temat ligomistrzowskiego wieczoru, ociekającego seksem Mou oraz mojej nieciekawej sytuacji przeleję tu dnia jutrzejszego. Tak.

piątek, 14 maja 2010

050. Uaaa!



Potrzebna karetka oraz kaftan bezpieczeństwa.

czwartek, 13 maja 2010

049. ...

Schneidera poznałam w nieprzyjemnych okolicznościach, kiedy to zachował się arogancko wobec jednego z piłkarzy reprezentacji Polski. Prowokował, doprowadzał czasem do rękoczynów, nie bał się ryzyka. Walczył o każdą piłkę, dostawiał nogę w najgorszych sytuacjach, strzelał bramki w krytycznych momentach, ośmieszał rywali swoją niebywałą techniką. Taki był na boisku. Bezwzględny, waleczny, piekielnie szybki, sprytny, oddany drużynie - cały Schnix.
Ile ten piłkarz dał mi radości, nie jestem w stanie opisać słowami. Sprawił, że piłka nożna stała się nieodłącznym elementem mojego życia. Udowodnił mi, że jest to piękny sport. Uświadomił mi również, że nie każdy piłkarz myśli o zarobkach, że dla niego najważniejszy jest klub, że gra dla kibiców.
Skończył karierę na dobre. Z murawy zszedł jako zwycięzca i człowiek honoru. Kibice Bayeru oklaskiwali go na stojąco, koledzy płakali. On sam również uronił parę łez gdy na BayArena zgasły światła i rozległ się dźwięk pieśni "You'll never walk alone", której słowa widownia wyśpiewywała na cześć człowieka, który swoje serce oddał Bayerowi Leverkusen.
Niesamowity zawodnik. Będzie mi go brakowało, lecz wierzę, że jeszcze do świata futbolu wróci.

wtorek, 11 maja 2010

048. Noc naszym sprzymierzeńcem jest.

{Quo Vadis - Siódmy krąg}
Słodko, słodko otrząsnąć pył z obuwia i odchodzić nie pozostawiając nic za sobą, nie, nie odchodzić, ale iść... [...] Odchodzić idąc, iść odchodząc i nie czuć nawet wspomnienia.

Bo kto nie czyta Gombrowicza do poduszki?

poniedziałek, 10 maja 2010

047. A noc zapadła i drwi...

{Quo Vadis - Noc}
Nie wierzę, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Dlaczego ciągle popełniam te same błędy? Dlaczego nie mogę się od nich uwolnić? Dlaczego nie umiem poradzić sobie z własną osobą?
Kurwa.

sobota, 8 maja 2010

046. Gdzie się podziała tamta Wisełka?

{Rammstein - Feuer Frei!}
Jakaś siła wyższa najwyraźniej nie chciała, abym mecz Wisły z Schalke obejrzała, ale jako, że się nie poddaję tak szybko, dopięłam swego i miałam wielką przyjemność zobaczyć ten cudowny mecz na własne oczy. Co prawda po dwóch dniach użerania się z własnym łączem internetowym, ale zdecydowanie było warto.

Ten mecz dla polskiej piłki był szczególnie ważny. Wisła przeżywała wtedy swoją świetność i łagodziła zranione serca polskich kibiców po mundialu, podczas którego - jak powszechnie wiadomo - nasza reprezentacja dała za przeproszeniem dupy.
I tak Biała Gwiazda zaczęła swoją przygodę z PUEFA łatwą wygraną 2:0 i 4:0 z Glentoranem Belfast (matko boska, kto tym klubom takie śmieszne nazwy daje?), równie przyjemnym 2:0 i 6:1 z Primorje, po czym gładko przeszła do meczu z Schalke po przegranej z Parmą 2:1 i zwycięstwie w rewanżu wynikiem 4:1.
Pierwszy mecz był festiwalem błędów z jednej i drugiej strony. Bramki padły kolejno po samobójczym trafieniu Poulsena oraz po fatalnej i niefortunnej interwencji Huguesa. Spotkanie zakończyło się rezultatem 1:1.

Z takimi wiadomościami przystąpiłam do obserwacji rewanżowego meczu. Chłodno obserwowałam każde podanie, ruch, strzał, ustawienie. Pierwsze minuty spotkania to były w gruncie rzeczy ataki Schalke. Swoją drogą bardzo składne. Imponowało mi jednak to, że obrona Wisły zamieniła się w mur nie do przejścia. Ile razy Asamoah atakował prawą stronę boiska, tyle samo razy Stolarczyk sumiennie wybijał piłkę spod jego nóg. Ile razy Mpenza wparowywał w pole karne Wisły, tyleż razy ktoś z duetu środkowych obrońców Jop-Głowacki z zimną krwią go powstrzymywał.
Mecz z biegiem czasu się rozkręcał i można było podziwiać ataki z obu stron. W środku pomocy rządził i dzielił Szymkowiak, roszady Kosowskiego mogły cieszyć oczy, a lekkość, z jaką Żurawski poruszał się z piłką, była imponująca. W 40. minucie Maciek-napastnik (bo w tym pięknym piłkarskim spektaklu występował również Maciek-obrońca) dał Wiśle prowadzenie po naprawdę świetnym dośrodkowaniu Kosowskiego. I dosłownie dwie minuty później kibiców Wisełki uciszył Tomek Hajto.

Jemu poświęcić muszę oddzielny akapit, bo mnie człowiek trochę zszokował. Wiedziałam, że w Schalke był znaczącą postacią, ale w akcji go nigdy nie widziałam i specjalnie się do tego nie paliłam. Błędem moim to było, powiadam. Bo biedny Maciek-obrońca nie tylko musiał uganiać się za stu tonowym Geraldem , który nieźle go poobijał, poprzygniatał i Allah jeden wie, co jeszcze biednemu Stolarowi zrobił. Niestety. Maciek-obrońca musiał również poskramiać swego rodaka, bo ten po prawej stronie szarżował jak szaleniec. Olaboga. Śmiem wyznać, że Hajto był najpoważniejszym zagrożeniem ze strony Schalke.

Maćkowi-obrońcy po drodze też poświęcę akapicik, bo zasłużył. To niesamowity walczak. Dżizus, czasem naprawdę przerażało mnie jego zaangażowanie. Gryzł wręcz trawę.
Choć i tak w pamięci mej zapadnie przede wszystkim jego bardzo wyraźne "Fuck!" po tym, jak sędzia nie odgwizdał faulu (a Asamoah tak chłopaka poturbował, że ten sobie chwilę poleżał i pojęczał z bólu). Tak, to była wisienka na torcie w tym spotkaniu, hehe.

Wracając jednak do spotkania. Wisełka po bramce Hajtusia ani myślała się poddać i tak oto w 52. minucie Kalu machnął brameczkę po znowu rewelacyjnym dośrodkowaniu Kosowskiego.
Dla Kamila też powinnam mieć w zanadrzu jeden akapicik, ale coby się już tak nie rozpisywać...
I powiem Wam, że po tej akcji długo nic się nie działo. Mówiąc "nic" mam na myśli bramki oczywiście, bo obie drużyny atakowały z każdych stron. Z tym że Schalke bardziej rozpaczliwie, niż rozsądnie. Pożałowali tego, bo w 85. minucie skarcił ich Żurawski (tudzież Maciek-napastnik). Frajerzy, co? Oni naprawdę myśleli, że wygrają z palcem w zadzie? No błagam.
Po bramce Maćka kibice S04 realnie schodzili tłumami z trybun. Po dwóch minutach było już tak pusto, że aż mi gały wyskoczyły.
Że nie wspomnę o tym, jak trybuny wyglądały po golu Kosowskiego na 4:1, hehehehehehehe.

Tak. Mecz zakończył się wynikiem 4:1. I choć w życiu widziałam naprawdę mnóstwo pięknych rywalizacji, spotkanie pomiędzy Wisłą i Schalke mogę uznać za najpiękniejsze. Chociaż nie, piękniejszy był tylko mecz Tureczków z Czechami.

Swój poemat zakończę pytaniem retorycznym:
Gdzie się podziała tamta Wisła? No gdzie?
Do Krakowa wrócił Kasperczak. Może zbuduje drużynę choć w połowie tak rewelacyjną, jak ta z 2002 roku? Pozostaje tylko mieć nadzieję.

Tymczasem pochwalę się, że moja Pogoń zagra w finale Pucharu Polski. I coś czuję, że ten puchar zgarnie.

PS. Na ikonce widnieje umierający Maciek-obrońca. Rost go w główkę uderzył, pies jeden.

wtorek, 4 maja 2010

045. Nie gadamy, nurkujemy!

{Barış Manço - Alla Beni Pulla Beni}
Nie będę się na temat mojej wyprawy nie wiadomo jak rozwodzić. Powiem tylko, że Kraków to zdecydowanie moje miasto i dałabym wszystko za to, żeby tam zamieszkać. Kocham Poznań całym sercem, ale ta miejscowość nie ma w sobie tyle uroku, piękna i generalnie takiej zajebistości jak Kraków.
Podczas podróży prowadziłam pamiętnik (że tak to nazwę) i może kiedyś przeniosę go na tego bloga. Ale muszę się w sobie zebrać, bo jak na razie nie chce mi się tego wszystkiego pisać.

Odczuwam niedobór meczów. Jestem na takim głodzie, że zaraz zacznę łazić po ścianach.
Mecz Wisły z Schalke ściąga mi się w takim tempie, że brak mi słów.

Rzekłam.