wtorek, 25 maja 2010

052. Fuck yeah.

{Strachy Na Lachy - Piła Tango}
Mam wrażenie, że "Piły Tango" słuchałam jeszcze na Niebuszewie. I obawiam się, że dobrze mi się wydaje. Czyli wychodzi na to, że rok 2005 ukształtował mnie muzycznie. To cudownie.
W roku 2005 zaczęła się moja fascynacja tanz metalowym zespołem o dużo mówiącej nazwie - Rammstein. Akurat ten moment pamiętam bardzo dobrze. Czasy, gdy z moich słuchawek dwadzieścia cztery godziny na dobę wydobywały się dźwięki pieśni pod tytułem "Amerika", bardzo często do mnie wracają (jeszcze wtedy byłam w posiadaniu empeczy za trzy stówy, całe 128 Mb, które mogę kupić obecnie w kiosku w cenie puszki coli). Pamiętam również, jak na działce zaciągało się podprowadzonym babci mentolowym papieroskiem i w rytmach Red Hot Chili Peppers puszczało się dymki. Z mej pamięci nie wypadł również fakt, że w tym roku poznałam System of a down. Konsumowałam kotlety mielone i, przeżuwając jednocześnie kolejne kęsy, gapiłam się z fascynacją na ekran. Serj Tankian śpiewał, że "everybody's going to the party" i "have a real good time".
Fajno i zacnie. Pamiętam dosłownie wszystko. Oprócz tego dnia, kiedy pierwszy raz usłyszałam "Piłę Tango" i zadurzyłam się tak, jak nigdy jeszcze nie zadurzyłam się w żadnej piosence. To było wielkie uczucie, a ja mimo to nie pamiętam okoliczności pojawienia się tej, pięknej przecież, miłości.
"Piła Tango" była ze mną nieprzerwanie od momentu jej powstania. Ma się rozumieć, że na samym początku nie rozumiałam jej przekazu. W każdym razie zmieniałam odtwarzacze muzyki tak samo, jak zmieniałam ich zawartość (a częstotliwość tych czynności była zaiste wysoka), jednak jeden utwór zawsze w każdym z nich się znajdował. Tak, mowa o "Pile Tango".

Po co się tym wszystkim dzielę? Ano dlatego, że po jakimś czasie nie samą piosenką żyłam. Wzięłam się za płytę o tym samym tytule i oczywiście zakochałam się bez pamięci, wciąż nie zwracając uwagi na sens tekstów piosenek, które - co doszło do mnie dopiero później - odgrywały największą rolę.
Minęło pięć lat, a ja - po przekopaniu dyskografii takich zespołów jak Kult, Armia, Izrael itede, itepe - pozwoliłam sobie skonstatować, że żaden polski artysta (a paru, np. Brylewskiego czy Staszewskiego, naprawdę kocham) nie jest tak wspaniałym tekściarzem, jak Grabaż. Tekściarzem? Kurde, to POETA! Naprawdę jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło siedzieć tyle przed tekstem jakiejś piosenki i zastanawiać się, co autor miał na myśli. Mnie osobiście takie piosenki jak strachowe "Krew z szafy" czy pidżamowe "Bułgarskie centrum hujozy" zmuszają do myślenia i totalnej refleksji.

Kocham Rammstein całym sercem i jeszcze żadnego zespołu w całym moim siedemnastoletnim żywocie nie kochałam tak, jak ich, ale muszę przyznać, że choć Lindemanna również można nazwać poetą, nie ma podskoku do Grabaża. Ten facet naprawdę ma wielki talent.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz